Jest taki felieton Antoniego Słonimskiego, wdzięcznie zatytułowany Po co czytają gazety?. Poeta opisuje w nim, dlaczego czytelnik (czyli bubek) z największą frajdą czyta rubrykę "Wypadki", nekrologi, tragedie miłosne, zbrodnie i opisy życia miliarderów, a wobec wiadomości politycznych jest przeważnie sceptyczny, jako bujdę odbierając zwłaszcza te (nieliczne) prawdziwe. Otóż publikacje te "dają materiał do ględzenia, zajmują, dają satysfakcję" i inne pożądane emocje. Myślę, że tę diagnozę można dosyć skutecznie odnieść do Pudelka, "Faktu", a nawet czasem "Gazety Wyborczej" i "Newsweeka". Nęcą nas tabloidowe ciekawostki i te materiały, które są tabloidowo opakowane za pomocą odpowiedniego języka – mocnego, brutalnego, tworzącego jasne opozycje, pozwalającego ulać choć trochę negatywnych emocji.
Katalog dolegliwości polszczyzny publicznej, relacjonowanej w mediach i w mediach tworzonej, pęcznieje nieustannie. Za dużo agresji, manipulacji, agonizacji, stereotypów i wulgaryzmów. Można powiedzieć, że to zjawiska obecne w polskim dyskursie publicznym od co najmniej kilku lat. I skupiają się jak w soczewce w słowach kluczach, katalogowanych m.in. w prowadzonym przez Uniwersytet Warszawski plebiscycie Słowa na czasie. Poloniści wybierają w nim (wedle kryterium częstości występowania i znaczenia dla języka publicznego) słowa dnia, miesiąca i roku. Wystarczy prześledzić wybrane w poszczególnych miesiącach ubiegłego roku wyrazy, by zauważyć, że większość z nich osadzona jest w negatywnym kontekście, konotuje konflikt albo skrajną aksjologizację. Mamy zatem, co następuje:
Spośród wymienionych tylko słowa „abdykacja” i „konklawe” można uznać za neutralne, ale też przecież jedyne, które odnoszą się do faktografii, nazywają wydarzenia wprost, obiektywnie i jednocześnie nie kojarzą się jednoznacznie negatywnie ani pozytywnie. W przeciwieństwie na przykład do „tęczy” czy „związków partnerskich”, które same w sobie pewnie wywołują co najmniej neutralne lub nawet pozytywne konotacje, ale w kontekście zeszłorocznych wydarzeń i publicznych dyskusji wokół tych słów stają się w odbiorze jeśli nie wprost negatywne, to z pewnością konfliktogenne. Stosunek do tych słów, a raczej ich denotatów staje się konstytutywną cechą roli przyjętej w dyskursie – a więc to, czy jesteśmy za czy przeciw tęczy lub też związkom partnerskim, definiuje nas po jednej ze stron barykady. W ten sposób słowa pozornie neutralne stają się symptomem ostrego konfliktu ideologicznego w dyskursie. Jednoznacznie negatywny jest już natomiast „podsłuch”. Podobnie „kibol”, który pejoratywny staje się już na poziomie słowotwórstwa: przyrostek –ol jest bowiem charakterystyczny dla stylu potocznego i wprowadza negatywną ocenę. Podobnie rzecz ma się ze „szmatą” – to słowo nacechowane jest pogardą, lekceważeniem, może nawet odrazą. Ciekawe jest „janosikowe”, które z założenia stanowi nominację perswazyjną, a więc narzucającą pewną ramę interpretacyjną zjawiska, które ma przecież ustawową, powiedzielibyśmy technokratyczną, genezę. Obowiązek podatkowy stał się tutaj przedmiotem konfliktu i w takich kontekstach pojawiał się w prasie. Mamy też pojęcia z pozoru neutralne, bo wywodzące się z określonego socjolektu. Biologiczny „zarodek”, finansowy „próg ostrożnościowy” czy religijno-magiczny „ubój rytualny” nie budziły kontrowersji, gdy były używane w pierwotnych znaczeniach i ściśle branżowych kontekstach. Kiedy jednak weszły do szerokiego dyskursu publicznego stały się problematyczne – zaczęły oznaczać zagrożenie, stygmatyzując pewne zjawiska i pewne grupy ludzi, których zaczynamy definiować poprzez stosunek do tych właśnie nominacji/słów. Wreszcie „gender”, które jest zagrożeniem per se. Manipulacja tym słowem wynika z nieokreśloności - tak naprawdę nie wiemy, jakie jest pole semantyczne tego pojęcia, co ono rzeczywiście znaczy. Dzięki temu jest dobrym materiałem do stereotypizacji, etykietowania, nadawania ograniczonych znaczeń bez kontekstu. Generuje obcego, którego nie znamy i nie rozumiemy. A jeśli dopełnimy gender mianem "ideologii", jeszcze bardziej podniesiemy wagę zagrożenia i możemy głośniej bić na alarm.
Niedawno na Uniwersytecie Warszawskim odbył się panel dyskusyjny zatytułowany Dogmatyzm, pogarda i wykluczenie, zorganizowany przez Obserwatorium Etyki Słowa (podmiot przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego). Dyskutowali w nim: prof. Anna Cegieła (IP UW), prof. Iwona Jakubowska-Branicka (ISNS UW), prof. Mirosław Karwat (INP UW) i dr Tomasz Gackowski (ID UW, medioznawca.com). Eksperci podnieśli kilka istotnych, komplementarnych wątków. Prof. Anna Cegieła mówiła o rzeczywistości zastępczej, jaką tworzy dyskurs publiczny. Wyznaczniki tej rzeczywistości są, można powiedzieć, klasyczne: wróg, który zagraża cywilizacji, dychotomiczny podział świata na część naszą i waszą i w konsekwencji niemożność kooperacji w przestrzeni społecznej. Mówiąc o „języku na służbie” prof. Cegieła zwróciła uwagę na kilka funkcji, jakie wszelkiego rodzaju manipulacyjne zabiegi w języku pełnią. Wśród nich jedną z bardziej istotnych i interesujących wydaje się redukowanie człowieka i odbieranie mu wielowymiarowości. Moglibyśmy przewrotnie powiedzieć, że to tradycyjna (w ujęciu Lakoffa i Johnsona) funkcja metafory – uwypuklać jeden aspekt rzeczy i ukrywać inne. Prof. Jakubowska-Branicka mówiła o tym, jak język kształtuje poznanie rzeczywistości. Prof. Karwat wyjaśniał m.in. skąd bierze się pewien defekt zbiorowej świadomości, polegający właśnie na poczuciu podziału, narodowej niezgody i wrogości. Otóż prcz przyczyn ideologicznych (jak np. bazowanie na stereotypach) znaczenie ma bezdyskursywan szkoła, która nie kształci świadomości krytycznej, pewna biurokratyzacja życia (która skutkuje depersonalizacją), uwarunkowania socjoekonomiczne, które wpływają na interpretację otaczającego nas świata i wreszcie tradycje historyczno-patriotyczne, organizujące rozumienie naszej roli narodowej. Dr Gackowski natomiast przedstawił wyniki badań relacji telewizyjnych z marszu „Obudź się Polsko” z roku 2012, demaskując istotną nierzetelność tych sprawozdań. W toku badania ustalono na przykład, że część relacji nie prezentowała w ogóle sedna problemu, dziennikarze posługiwali się zmanipulowanymi cytatami, stawiali opinie w miejsce faktów i formułowali nieuprawnione oceny, wprowadzając widzów w błąd.
Zjawiska, o których wtedy dyskutowano są już dość dobrze naukowo rozpoznane i coraz pełniej badane przez specjalistów. Problem w tym, że tego typu ustalenia pozostają niemal zawsze w akademickich murach i ewentualnie na kartkach naukowych periodyków, a bardzo rzadko docierają do najbardziej zainteresowanych: samych polityków i społeczeństwa. I o ile założymy intencjonalność polityków w „psuciu” języka publicznego, a więc jednocześnie ich brak zainteresowania badaniami polszczyzny pod kątem negatywnych zjawisk, o których tu mowa, to jednak przynajmniej część obywateli pewnie byłaby zainteresowana wiedzą w tym zakresie i może nawet z pewną satysfakcją nauczyłaby się demaskować pewne zabiegi manipulacyjne, których jest przedmiotem lub adresatem. Może więc my, badacze, powinniśmy poszukać nowych dróg dotarcia przynajmniej do części zainteresowanych i w sensowny, użyteczny sposób popularyzować naukę nad zjawiskami, które dotyczą nas wszystkich i przynoszą konkretne, negatywne konsekwencje społeczne. Pamiętam okładkę „Polityki” sprzed kilku lat, na której widniał nagłówek „Podzielmy Polskę? POlandia i PiSlandia, czyli Polska Republika Federalna”. To uderzający przykład konsekwencji, jakie wynikają z prowadzenia dyskursu publicznego w ten sposób (konfliktogenny, agonistyczny, oparty na wrogości) - to już nie informacja czy komentarz, a skrajna interpretacja i implikatura posunięta ad absurdum. W ten sposób przesuwamy granice akceptowalności pewnych spraw – najpierw dyskursywnie, a potem społecznie.
Zresztą medialne mówienie o języku nienawiści (sama ta nominacja jest już niedobra, bo nacechowana) odbywa się na zasadzie zjadania własnego ogona. Z jednej bowiem strony dziennikarze narzekają na lekceważenie kultury języka, upadek obyczajów politycznych, który właśnie w sejmowej polszczyźnie widać najwyraźniej, a z drugiej strony premiują najbardziej soczyste, dosadne, wulgarne wypowiedzi. Co gorsza – podnoszą ten temat wielokrotnie, nobilitując go plebiscytami, rankingami, eksperckimi analizami. W aktualnym (z 27 stycznia 2014 r.) wydaniu „Newsweeka” znajdziemy ranking największych chamów polskiej polityki. Rozumiem intencję redakcji, która chce napiętnować winowajców. Szkopuł w tym, że my tych winowajców znamy już zawczasu, bez rankingu i ekspertyz – poznajemy ich po owocach, relacjonowanych pieczołowicie w wieczornych wiadomościach i prasowych czołówkach. I zupełnie niepotrzebnie przypomina się nam o nich po raz kolejny w rzeczonym rankingu, z lubością cytując co obrzydliwsze fragmenty ich radosnej twórczości oratorskiej.
Wspomniany na początku felieton Słonimskiego zaczyna się tak: "Niejeden już z was, czytelnicy, zadawał sobie pytanie, po co właściwie czyta tak zwaną prasę codzienną. Ja tego sam, przyznaję, nie rozumiem i chciałbym abyście mi to zechcieli wytłumaczyć. (…) Ponieważ jednak nie macie głosu ani boskiego daru pisania, braknie wam talentu i inteligencji, której ja mam dosyć za was wszystkich razem – odpowiem sam na to pytanie. Ile razy odpowiedź moja będzie bliska prawdy, możecie kiwnąć głową na znak zgody. Aby kiwać, nie trzeba mieć specjalnie dobrej głowy. Wystarczy byle jaka. Zresztą możecie nie kiwać, już ja sam za was kiwnę i w ogóle pies z wami tańcował".
Można odnieść wrażenie, że współcześni dziennikarze i politycy taki właśnie dialog prowadzą ze swoimi odbiorcami. Szkoda tylko, że oni robią to na serio.