Fakt, że Władimir Putin, który sam niejednokrotnie posługiwał się aktami terroru, teraz występuje jako gwarant praw konstytucyjnych i demokracji, jest oczywiście absurdalny. Ale jednocześnie budując taką retoryczną rolę, prezydent Rosji jest spójny w kreowaniu wizerunku silnego lidera i mocnej jego siłą matki Rosji. Jego elektoratowi to wystarczy.
Konfliktowi ukraińskiemu już od kilku tygodni towarzyszy arcyciekawy festiwal gróźb, rodzaj gry „kto zagrozi mocniej”. Słyszymy groźby bezpośrednie, pośrednie, wyrażone wprost i w języku dyplomacji – dziennikarze wszystkie je ochoczo podchwytują i twórczo rozwijają. Mijający tydzień przyniósł w tym kontekście szczególnie apetyczny kąsek: oto wreszcie głos w sprawie zabrał sam Władimir Władimirowicz Putin, prezydent Federacji Rosyjskiej i przy okazji jeden z głównych aktorów konfliktu. Prezydent przemówił, a potem posypały się gromy krytyki i głębokie wyrazy obrzydzenia związane z jego słowami. Tymczasem – szanując wszelkie dziennikarskie i obywatelskie interpretacje tego wystąpienia - trzeba jednak powiedzieć też, że Putin świetnie wypadł retorycznie i zrealizował, jak sądzę, swój komunikacyjny cel.
Dla kogo ten występ
O co zatem chodziło w całym putinowskim spektaklu? Oczywiście o pokazanie osobom wspierającym Putina, że ich prezydent jest silny, aktywny, nie ugnie się przed Zachodem i jego zachciankami. Że Rosja ma prawo i obowiązek demonstracji siły w imię własnych standardów. Wystąpienie prezydenta stanowiło więc przykład komunikacji skierowanej do wewnątrz grupy własnej, służącej utrzymaniu tożsamości mówcy i audytorium. Zwolennicy Władimira Putina i silnej Rosji (to grupy pewnie niekoniecznie tożsame) mogli oczekiwać tego rodzaju wystąpienia i prezydent, demonstrując je, spełnił emocjonalne i poznawcze potrzeby i oczekiwania tej grupy. Tylko tyle i aż tyle.
Scenografia i didaskalia
Prezydent Rosji najpierw zbudował odpowiedni kontekst. Zaprosił dziennikarzy do swojej prywatnej rezydencji pod Moskwą, kazał na siebie czekać ponad 2 godziny, a potem wygodnie rozparty na krześle z półuśmiechem odpowiadał na (prawie w ogóle) nienachalne pytania dziennikarzy. W trakcie spotkania kilka razy podniósł głos i zmarszczył brwi, gdy nie spodobało mu się pytanie czy uwaga jednego z gości. Kilkanaście razy również marszczył brwi i groził palcem wskazującym, na przykład mówiąc do dziennikarki „niech mnie pani posłucha bardzo uważnie; chcę, żeby mnie pani bardzo dobrze zrozumiała” albo „z tym chyba nikt nie polemizuje”. Nie bez znaczenia był też czas wystąpienia – prezydent Federacji musiał przecież jakoś zareagować na gwałtownie spadające indeksy giełdowe i nerwowość inwestorów i wreszcie zabrać głos.
Narracja o prawie i porządku
W interpretowaniu sytuacji na Ukrainie rosyjski prezydent przyjął narrację pełnego legalizmu, poszanowania prawa i akcentowania jego znaczenia. Fakty, które do tej narracji nie pasowały, pomijał, reinterpretował albo bagatelizował - np. na pytanie o reakcję rynków, odpowiedział, że owszem, widać „pewną nerwowość”, ale to „tymczasowe, nieznaczące”.
Już na samym początku wystąpienia wyraźnie zarysował strony sporu, które dzieli granica prawa i porządku: „my” to spokój, ład, porządek, dyscyplina, spokojne życie i spokojna praca, a „oni” to bezprawie, przestępczość, anarchia, deformacja. To akcentowanie podziału spełnia też swoją funkcję – Putin ma komu grozić i ma kim straszyć. My – odbiorcy z Zachodu – nie możemy zgodzić się z tą interpretacją, ponieważ na czele naszej hierarchii wartości stoi wolność, która uzasadnia nawet przewroty. Innymi słowy – mamy prawo łamać prawo w imię wolności. Putin na czele swojej hierarchii wartości stawia prawo – i choć możemy nie godzić się z tym prymatem, musimy uznać spójność tak osadzonej argumentacji. Poza tym, w obecnej sytuacji politycznej, żadna inna perspektywa nie dałaby Putinowi prawa argumentowania, a takie legalistyczne ujęcie to coś, o co można się oprzeć i zbudować względnie poprawne argumenty.
Rola mentora
Politycy, którzy grożą i straszą publicznie, stawiają się zazwyczaj w jednej z dwóch ról: pasywnej – mędrca, profety, który opowiada, jak wygląda świat i dlaczego jest niebezpieczny, oraz aktywnej – wybawcy, który w obliczu zagrożenia działa i chroni zagrożonych. Putin umiejętnie żonglował obiema tymi rolami, akcentując pierwszą i trochę grożąc drugą.
Sądzę, że w ten właśnie sposób trzeba interpretować wystąpienie prezydenta Rosji. Możemy oczywiście, wzorem wielu dziennikarzy, zżymać się i krytykować Putina za bezczelność, arogancję, kłamstwa i przeinaczenia. Tyle tylko, że te grzechy prezydenta nie mają znaczenia, bo wystąpienie spełniło swoją funkcję. Wbrew pozorom nie miało ono bowiem funkcji perswazyjnej czy informacyjnej, ale autoprezentacyjną. Nie chodziło o to, czy Putin wypowie wojnę czy nie, nie miał też za zadania przekonać Zachodu do swoich racji – tym bardziej, że przecież żadna inna wypowiedź oprócz „Wycofuję wszystko i trzymam kciuki za Ukrainę” nas – Zachodu, by nie usatysfakcjonowała.
Władimir Putin przyszedł więc na swoją konferencję prasową trochę na luzie, a trochę z obowiązku silnego lidera, który wyjaśnia, jak naprawdę wygląda świat i co jeszcze się może wydarzyć.
Słowa, słowa, słowa
Groźba Putina konstytuuje się przede wszystkim w warstwie werbalnej. Mówca wielokrotnie używał mocnych, negatywnych, ocennych słów, które są bardzo lękotwórcze: neonaziści, antysemici, chaos, bojownicy, bojownicy z różnych organizacji ekstremistycznych, idiotyczne działanie, sytuacja rewolucyjna.Manipulacyjnie zagrał też Hitlerem, porównując do niego działania opozycjonistów – takie zakotwiczenie w jednoznacznie negatywnym pojęciu to częsty zabieg dysponentów gróźb. I niestety dość skuteczny, zwłaszcza w powierzchownym odbiorze.
Język groźby politycznej jest albo patetyczny, albo potoczny i Putin w swoim godzinnym wystąpieniu wykorzystuje obie te możliwości. Z jednej strony mówi mocno o „niekonstytucyjnym przewrocie” i „zbrojnym przejęciu władzy”, a z drugiej kilkakrotnie rzuca na przykład potoczne: „Proszę państwa, no co to ma być?”, a przywódców państw G8 lekceważąco nazywa „kolegami”. Ta druga forma służy też skutecznemu prezentowaniu dominacji.
Władimir Putin stosuje też klasyczny chwyt praetermissio, czyli pominięcie (na zasadzie: „nie będę już mówił o tym, że … [i to właśnie mówię]”), jak wtedy gdy stwierdza: „Naturalnie nie wchodzi to w moje kompetencje i nie będziemy się w to mieszać, natomiast chcę powiedzieć, że wszyscy obywatele Ukrainy powinni mieć takie same prawa do uczestnictwa w życiu państwowym i określeniu przyszłości dla tego kraju”. Narracja legalizmu nie pozwala mu mieszać się w sprawy wewnętrzne Ukrainy, więc się nie miesza, tylko… mówi.
Co ciekawe, rosyjski prezydent, choć sam chętnie posługuje się groźbą, jednocześnie negatywnie ocenia ten akt komunikacji: „Ci, którzy straszą nas sankcjami, sami powinni zastanowić się nad ich skutkami.” Albo: „Jeśli wybory odbędą się w atmosferze terroru, to Rosja nie uzna ich wyników”. To rzecz jasna paradoksalne i niekonsekwentne, ale dostrzegamy tę nieścisłość dopiero w nieco głębszej refleksji. Na poziomie odbioru powierzchownego, telewizyjnego, raczej tego nie wychwytujemy.
Strach się bać
Czy zatem po wystąpieniu Putina można się bać? Tylko na tyle, na ile baliśmy się dotąd. Z konferencji nie wynikła jednoznaczna deklaracja, że Rosja chce konfliktu zbrojnego. Tymczasem media w dużej części bardzo emocjonalnie relacjonowały to spotkanie, niejednokrotnie strasząc bardziej niż to konieczne. Wystarczy wspomnieć, że po konferencji Putina portale internetowe akcentowały w nagłówkach antagonizujące, ale przecież nie najważniejsze fragmenty jego wypowiedzi (jak ten o szkoleniach bojówek w Polsce), poniekąd wieszcząc otwarty konflikt polsko-rosyjski. Obyśmy nie doszli do momentu, że bardziej będziemy bać się relacji medialnych niż samego Putina.
-------
Zdjęcie: www.theguardian.com