Don’t be evil – mówi korporacyjne motto Google. Firma czasem realizuje je dość dosłownie, i niekoniecznie wobec samej siebie, również wobec osób, korzystających z oferowanych przez nią usług. Pod koniec lipca Google wysłała zgłoszenie do amerykańskiego Krajowego Centrum ds. Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci, w którym doniosła, że jeden z użytkowników jej poczty przesłał mail, zawierający trzy zdjęcia z dziecięcą pornografią. Mężczyzna został aresztowany (policja znalazła więcej treści pedofilskich w jego tablecie i telefonie), jest oskarżony o posiadanie i rozpowszechnianie dziecięcej pornografii.
„Nie bardzo wiem, na czym polega ich praca” – powiedział piszącemu o sprawie portalowi khou.com zajmujący się sprawą detektyw David Nettles. – „Ale cieszę się, że ją wykonują”.
No właśnie: na czym polega ich praca [how they do their job]?
Sam fakt zgłoszenia sprawy przez Google jest oczywisty i bezdyskusyjny. Tym bardziej, że Google działała zgodnie z bardzo konkretnym prawem, wprost nakazującym podmiotom świadczącym usługi drogą elektroniczną zgłaszanie przestępstw seksualnych wobec dzieci.
I o ile dziś już chyba nikogo nie dziwi dość swobodne podejście amerykańskiego giganta do prowadzonej przez niego polityki prywatności (czy raczej: „prywatności”), to jednak interesujący jest fakt posiadania przez Google bardzo precyzyjnych informacji dotyczących załączników do maili, wysyłanych przez jednego z ponad pół miliarda (!) użytkowników usługi Gmail. Najciekawsze jest, jak w ogóle trafiono na pedofila. Przedstawiciel firmy stwierdził, że łatwo znaleźli zdjęcia o pedofilskim charakterze, bo wszystkie treści tego typu są oznakowane rodzajem „cyfrowego odcisku palca”, dzięki któremu system wykrywa je w korespondencji użytkowników Gmaila.
I tu robi się interesująco, bo to wyjaśnienie prowadzi do kolejnych pytań: jakie inne treści przepływające przez załączniki Gmail są oznaczane podobnymi „odciskami”? Czy i w jakim zakresie są w ten sposób otagowywane na przykład prywatne fotografie przesyłane przez użytkowników serwisu? Na ile takie oznakowanie łączy się chociażby z numerami telefonów, których podanie sugeruje swoim użytkownikom Google? Albo z wyszukiwaniami dokonywanymi z konkretnych numerów IP? I tak dalej.
To oczywiście nic nowego: opisana wyżej sprawa jest kolejnym przykładem, gdzie ingerowanie w prywatne treści użytkowników przez Google wychodzi poza deklarowane przez nich kwestie biznesowe („Hej, przeglądamy waszą korespondencję, by jak najtrafniej polecać wam różne rzeczy!”). Google zbiera ogromne ilości danych dotyczące swoich użytkowników, a dzięki rewelacjom ujawnionym przez Edwarda Snowdena dotyczącym programu PRISM wiemy, że przynajmniej część z nich trafiła na serwery amerykańskiej National Security Agency. Interesująco te zagadnienia opisuje w swojej książce o współczesnej sieci Wojciech Orliński, który podsumowuje problem z Google (i innymi content companies) trafnym stwierdzeniem: model biznesowy „darmowa usługa w zamian za inwigilację komercyjną” musi skutkować inwigilacją państwową, bo „nie można mieć tego pierwszego bez tego drugiego”.
Wracając do zgłoszenia dokonanego przez Google: system zadziałał dobrze, odbędzie się proces mężczyzny wysyłającego dziecięcą pornografię. Jednocześnie jednak – abstrahując od ogólnych wątpliwości dotyczących nieortodoksyjnego postrzegania pojęcia „prywatności” przez amerykańskiego giganta – chyba nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której można w ten sposób skrzywdzić niewinnych ludzi. Taka historia zresztą już się wydarzyła: w 2008 r. pracownicy sieci Walmart złożyli podobne zawiadomienie, omyłkowo uznając zdjęcia przedstawiające kąpiące się dzieci za pedofilskie, wskutek czego na miesiąc zabrano dzieci rodzicom, którzy oddali zdjęcia do wywołania w fotograficznym punkcie w sklepie sieci. Choć tu już wina leży raczej po stronie policji/prokuratury, które nie potrafiły zadziałać szybko i właściwie, a nie podmiotu wysyłającego zgłoszenie.
A Google – cóż, mogli nie zgłosić sprawy (wtedy nie byłoby kolejnego pretekstu do marudzenia na to, że skanują korespondencję), ale zgłosili. O „cyfrowym odcisku palca” jeszcze nie raz usłyszymy.
PS Przy okazji: moja recenzja książki Orlińskiego Internet. Czas się bać do przeczytania w ostatnim numerze „Czasu Fantastyki” (wydawanym teraz przez Narodowe Centrum Kultury) – do pobrania bezpłatnie tutaj.