Miesiąc temu Donald Trump zaprosił do swojego gabinetu przy Piątej Alei tygodnik „Time”. I wykorzystał moment do zrobienia wrażenia. Miliarder, który przy tej okazji sfotografował się z bielikiem amerykańskim – symbolem USA – na ramieniu, prowadzi w sondażach, ponieważ nie tylko „czuje media”, ale co równie ważne, wydaje się, wyczuł nastroje społeczne, które uległy korekcie, a on, jak Obama w 2008 roku, w porę spostrzegł, że zefir zmian tym razem powoli skręca w… prawo.
Minionego lata Amerykanie wywindowali na szczyt rankingu politycznej popularności niepoprawnego politycznie i obyczajowo złotego chłopca amerykańskiego biznesu nieruchomości, który startował już w tym wyścigu cztery razy. Europejska prasa pisze o nim, że jest napuszony, ma problem z przerośniętym ego i bywa chamski. Francuski dziennik „Liberation” poświęcił mu nawet całą pierwszą stronę zaty-tułowaną: Donald Trump – amerykański koszmar. Niedawno w wywiadzie radiowym republikański kandydat na prezydenta powiedział, że różnica między Hamasem a Hezbollachem nie ma dla niego obecnie żadnego znaczenia, ale jak zauważa dziś wielu w USA w odróżnieniu od reszty kandydatów ubiegających się o nominację mówi, co naprawdę myśli, bo go na to stać.
Na liście 500 najbogatszych ludzi świata miesięcznika „Forbes” Trump figuruje w tym roku na początku czwartej setki z majątkiem wartym ponad 4 miliardy dolarów, choć sam deklaruje ponad dwa razy więcej. Niezależnie od tej różnicy, walcząc o nominację nie musi być uzależniony od dotacji państwowej, która nakłada na kandydatów ubiegających się o prezydenturę szereg obostrzeń przy prowadzeniu kampanii, ani też od systemu mikrowpłat dokonywanych przez wyborców, dzięki którym Barack Obama w 2008 roku mógł pod koniec kampanii spełniać zachcianki swoich specjalistów od wizerunku. Trump nie rezygnuje z datków od pojedynczych wyborców, ogłosił jednak na początku września, że nie da innym magnatom finansowym i ich lobbystom satysfakcji i będzie finansował kampanię z własnej kieszeni. To odważna deklaracja, ponieważ na ten cel może pójść odczuwalna część jego majątku. Dla przypomnienia: w czasie poprzedniej kampanii prezydenckiej republikański kandydat Mitt Romney zgromadził i wydał ponad 1 miliard dolarów, prezydent Obama „zaledwie” 931 milionów.
Jeśli Donald Trump zdobędzie nominację Partii Republikańskiej, w debacie publicznej pojawi się zapewne wątek potencjalnego konfliktu interesów biznesmena i państwa. Podnoszenie pytań o konflikt interesów leży bowiem w interesie Demokratów. Amerykański porządek prawny nie blokuje wprawdzie osobom wybranym w demokratycznych wyborach na urzędy publiczne możliwości posiadania akcji przedsiębiorstw i w historii zdarzały się już sytuacje, kiedy wysocy urzędnicy państwowi byli udziałowcami prywatnych przedsiębiorstwach, vide Dick Chenney i koncern Halliburton. Ale wielkość fortuny Trumpa każe stawiać pytanie, co po ewentualnej wygranej. Wprawdzie na początku kampanii miliarder zadeklarował, że w razie zwycięstwa trójka jego dorosłych dzieci przejmie biznes, ale mało kto jest w stanie uwierzyć, że Trump odda w rzeczywistości kontrolę nad imperium, w skład którego tylko na samym Manhattanie wchodzą cztery wielkie, komercyjne nieruchomości przyozdobione jego nazwiskiem.
Trump prowadzi w wyścigu nie tyle ze względu na postulaty dotyczące polityki zagranicznej, czyli sprzeciw wobec handlowej obecności Chin i Japonii na amerykańskim rynku i krytykę porozumienia atomowego z Iranem. To, co przynosi mu większe poparcie społeczne, to sprzeciw wobec nielegalnej imigracji, wyrażany w brutalny sposób. Jego wypowiedź: „Meksykanie przynoszą narkotyki. Przynoszą zbrodnie. Są gwałcicielami. Niewielka ich liczba, przypuszczam, to dobrzy ludzie” z początku kampanii do dziś rezonuje w mediach. Analizując nastroje społeczne w USA i powody popularności Trumpa, należy również przypomnieć, że tradycyjnie konserwatywne społeczeństwo amerykańskie spoza Kalifornii i Wschodniego Wybrzeża przeszło ekspresowo rewolucję prawną w kwestii małżeństw homoseksualnych. Od 2004 roku, kiedy Massachusetts jako pierwszy stan zalegalizował tego typu związki, minęło zaledwie 11 lat. Dlatego pewna część obywateli Stanów Zjednoczonych, która czuje się zagrożona tempem i charakterem zmian nie tylko tych o obliczu obyczajowym, ale również – albo przede wszystkim – ekonomicznym, upatruje w Trumpie symbolu materialnego sukcesu, „ostatniej nadziei białych”.
Trump najwyraźniej chce wywołać wrażenie niepoprawnego politycznie nie tylko w kwestii imigrantów, ale także wobec kobiet. W czasie swojej zaledwie trzymiesięcznej kampanii magnat finansowy, do niedawna posiadacz praw do organizacji konkursu piękności Miss Universe i Miss USA, co najmniej trzy razy naraził się tej części elektoratu. O ile jego publiczną sugestię, że supermodelka Heidi Klum nie zasługuje już na ocenę „10”, można byłoby uznać za potknięcie, o tyle dwie pozostałe wypowiedzi miliardera nie pozostawiają złudzeń, że pierwsza to, eufemistycznie rzecz ujmując, nie był po prostu nieudany bon mot. Donald Trump deprecjonuje kobiety aktywne zawodowo, używając do tego dawno niesłyszanych już na politycznych salonach USA, rzucanych mimochodem uwag. Megyn Kelly, dociekliwa dziennikarka, która prowadziła debatę republikańskich kandydatów w prawicowej telewizji FOX, usłyszała kilka dni później w konkurencyjnej stacji w komentarzu miliardera do wydarzenia, że Trump jej „nie szanuje, z oczu płynęła jej krew, krew płynęła jej… zewsząd”. Na początku września Trump kontynuował komunikację z żeńskim elektoratem w charakterystyczny dla siebie sposób. Wobec jedynej w stawce republikańskich kandydatów na prezydenta USA kobiety, byłej CEO koncernu Hewlett-Packard – Carly Fioriny, w komentarzu zacytowanym przez „Rolling Stone” rzucił: „Spójrzcie na tę twarz. Ktoś na to będzie głosował? Możecie sobie wyobrazić, że to jest twarz naszego następnego prezydenta?”.
Interesujące, jak zachowa się w bezpośredniej konfrontacji z Hillary Clinton, która dla części elektoratu republikańskiego elektoratu pozostaje mroczną Lady Makbet amerykańskiej sceny politycznej w wersji blond. Oboje kandydaci znają się lat 2000–2008, kiedy HRC piastowała fotel senatora z Nowego Jorku. W tym okresie Clintonowie bawili m.in. na ślubie miliardera, a Trump wspierał finansowo fundację pary. Zanim obecnie prowadzący w sondażach stanął do wyborów, wypowiadał się pozytywnie o kandydatce i jej dokonaniach. W kampanii nieco zmienił zdanie. Natomiast sama Clinton już po rozpoczęciu wyścigu prezydenckiego podkreślała, że w odróżnieniu do Trumpa będzie potrafiła rozwiązywać problemy żeńskiej części elektoratu, ponieważ całe życie poświęciła tej idei. Pod koniec lata zażartowała też publicznie, że wie jak to jest, kiedy prasa skupia się na włosach kandydata, bo w tej kwestii ma duże doświadczenie, odnosząc się w ten sposób do spekulacji dotyczących autentyczności fryzury miliardera.
Ameryka poprzez poparcie dla Trumpa przypomina o swoim konserwatywnym obliczu i odreagowuje kryzys ekonomiczny oraz rewolucję obyczajową. Ale kandydat ten oprócz niezależności finansowej ma jeszcze jeden atut. Czuje media. Przez kilkanaście lat prowadził w telewizji NBC biznesowe reality show pt. Apprentice, czyli „Praktykant”, gdzie łowił talenty do zarządzania swoimi spółkami. To doświadczenie przed kamerą obecnie procentuje.
Typowany do niedawna na kontrkandydata Hillary Clinton w wyborach powszechnych John Ellis Bush, znany jako Jeb, komunikacyjnie i osobowościowo przypomina bardziej swojego stonowanego i powściągliwego ojca niż jowialnego i bezpośredniego brata. Nie porywa tłumów i notuje jednocyfrowe wyniki w sondażach. Jak określa go Trump, to człowiek z „niskim poziomem energii”. Różnicę między dwoma kandydatami widać doskonale, analizując ich udział w programie znanego komika telewizji NBC Jimmy’ego Fallona. Bush melorecytował tam swój program wyborczy, Trump przeprowadzał wywiad z samym sobą, o samym sobie. I nazwał ten pomysł „świetnym”. Osiem lat temu Barack Obama wygrał, ponieważ wykorzystał internet, aby dać Amerykanom nadzieję na zmianę, w 2015 roku Trump przoduje w sondażach, ponieważ uosabia siłę, jakakolwiek by ona nie była. Wydaje się, że Hillary Clinton na razie wyczekuje i nie atakuje zbyt ostro miliardera. Jej mąż w jednym z komentarzy prasowych stwierdził: „Poczekamy, aż Trump sam się wypali”.
* Powyższy tekst ukazał się 28 września br. w dzienniku „Polska The Times”.
O autorze
Dr Monika Kożdoń-Dębecka – obserwatorka narracji politycznych na szczytach władzy w USA i UE. Kiedyś reporterka głównych serwisów informacyjnych TVP i POLSATU, obecnie medioznawca ze stopniem doktora. Na co dzień prowadzi zajęcia dla studentów Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.