W nocy z niedzieli na poniedziałek – z 2 na 3 marca – w kalifornijskim Hollywood rozdano Oscary. Wilk z Wall Street Martina Scorsese, z wyrazistą rolą Leonadro Di Caprio (nominowanego w kategorii "pierwszoplanowa rola męska") wcielającego się w postać Jordana Belforta, rywalizował z produkcjami, takimi jak American Hustle, Zniewolony. 12 Years a Slave czy też Kapitan Philips. Oscara nie dostał (ani Scorsese, ani Di Caprio), ale z pewnością przypomniał milionom ludzi na świecie o jednej z wielu (wcale też znowu nie tak najmniej ważnej) stron życia na Wall Street. Film uderza swoją bezpośredniością i dosłownością. Niestety, nie wyjaśnia mechanizmów działających na giełdzie. Główny bohater w pewnym momencie tego – dość przydługiego jednak – filmu decyduje się na wytłumaczenie widzom, w czym tkwi jego sukces (abstrahując – a jakże – od jakiegokolwiek porządku moralnego czy też prawnego), jednak po chwili scenarzysta każe mu stwierdzić „I tak tego nie zrozumiecie, więc to zostawmy...”.
Po tej scenie Belfort nie wraca już więcej do tłumaczenia tego, na czym polega giełda i w jaki sposób dorobił się kokosów. Ten wątek jest dość symptomatyczny, gdyż dla rzeszy widzów giełda – w rzeczy samej – cały czas jest wyłącznie magicznym światem, rządzącym się własnymi prawami, bliżej nikomu nieznanymi, prócz tych, którzy ten świat współtworzą. Niestety też, tak właśnie wygląda wiedza ekonomiczna większości ludzi na świecie. To do czego ośmiela Wolf of Wall Street (a może lepiej Wolf of Wolf Street) to myślenie w kategoriach życzeniowych, to znaczy że każdy mógłby – taki metakomunikat przeziera z narracji – zostać maklerem giełdowym, gdyby tylko chciał, gdyby tylko był dostatecznie bezwzględny, gdyby tylko mógł znieść ciężar odpowiedzialności za łamanie prawa oraz oszukiwanie innych ludzi. Ludzi, którzy – w ocenie takiego delikwenta – są po prostu sami sobie winni, bo ulegają w takim samym stopniu swojej ekonomicznej ignorancji, jak i chciwości, która każe im ryzykować majątek życia, żeby tylko móc marzyć o wielkiej fortunie. Przecież wystarczy zadzwonić do doradcy inwestycyjnego, do maklera, i powierzyć mu swoje pieniądze! Oczywiście film jest pełen uproszczeń. Nie ma w nim mowy o jakiejkolwiek regulacji rynku finansowego, która jest tak dobrze znana europejskiemu widzowi, pokładającemu ogromne nadzieje w instytucjach państwa stojących na straży legalności funkcjonowania banków. Ostatecznie instytucją, która walczy z Belfortem, jest po prostu FBI.
To, co warto jeszcze podkreślić, to fakt, że widz, przez niemal cały film, może mieć nieodparte wrażenie, że gdyby nie rozbuchane ego Belforta, jego uzależnienie od narkotyków, zbyt dużo imprez, krótko mówiąc: gdyby był nieco bardziej ostrożny, to tak naprawdę ta niesamowita historia z giełdą, te ogromne pieniądze nigdy by się nie skończyły. To niestety jedno z najbardziej bałamutnych spostrzeżeń, jakie może wynieść z kina widz oczarowany magią Wall Street. Pamiętajmy, że scenarzysta i reżyser kompletnie abstrahują w narracji od faktów, które konstytuują rynek. Przede wszystkim akcje mogą nie tylko rosnąć, ale i – może jeszcze częściej – spadać, a ten wątek jest niemal nieobecny w filmie. Dlaczego? Ano dlatego, że cały biznes prowadzony przez Jordana Belforta opiera się na nieustannym dopływie gotówki – środków – od nowych, naiwnych klientów naciąganych przez rzekomych maklerów w trakcie rozmów telefonicznych, przy zastosowaniu różnych technik manipulacyjnych. "Wynik" firmy wilka z Wall Street nie zależał w większym stopniu od wyceny aktywów na nowojorskim parkiecie, lecz wprost od dopływu gotówki od coraz to nowych klientów mamionych sennymi marzeniami o bogactwie. Jest to typowy mechanizm "piramidy finansowej", tyle tylko, że w tym układzie niemal nikt – oprócz Belforta i jego popleczników – nie zarabiał.
Ostatecznie film jest tak naprawdę nie o Wall Street, ale o człowieku targanym przez emocje i żądze szczególnie bliskie i znane uczestnikom rynku finansowego. Po prostu żywot Belforta – jak w soczewce – skupia w sobie wszelkie słabości, obawy, lęki, ale również pragnienia, oczekiwania i marzenia ludzi wyruszających po swoją karierę do Nowego Jorku. Giełda jest w tym filmie tylko tłem. Koniec końców mamy do czynienia z dramatem. Nie bez znaczenia jest również finał filmu, który utwierdza widzów w przekonaniu, że bogaci i wpływowi, jeśli tylko chcą, to niemal zawsze lądują na cztery łapy. Gorzej zaś jeśli mają w sobie bakcyla destrukcji, który najlepiej definiuje osobowość postaci granej przez Leonarda Di Caprio.