Każda osoba rozpoczynająca przygodę z rynkiem kapitałowym bardzo szybko dochodzi do wniosku, że tak naprawdę nieustannie zadaje sobie te same pytania: kiedy zająć pozycję na określonych walorach (tzn. zakupić akcje danej spółki)? Po jakiej cenie? Jak dużą pozycję zająć (tzn. jak dużo kupić akcji danej spółki)? Względem danego cyklu, trendu, ale także wielkości portfela, którym dysponujemy? Kiedy akcje dokupować, a kiedy się ich pozbyć (nawet jeśli miałoby to oznaczać stratę)? Wreszcie jak typować spółki, w które chcielibyśmy zainwestować? Takie pytania permanentnie krążą po głowie każdemu inwestorowi. Każdy z nich szuka odpowiedzi, które pozwolą mu zarabiać. Każdy pracuje nad „własnym, autorskim systemem inwestowania”. Dlaczego?
Ci, którzy dłużej inwestują na giełdzie, szybko dochodzą do wniosku, że inwestując bez żadnego planu – owego legendarnego systemu – bardzo często poddają się emocjom, podejmują nieracjonalne decyzje, przeczące faktom, pod wpływem chwili, humoru, pogody czy Bóg jeden wie jakiego jeszcze irrelewantnego czynnika.
Makler zarabia zawsze. Wtedy, kiedy kupujesz akcje, i wtedy, kiedy je sprzedajesz. Bez względu na to, czy odnotujesz zysk czy stratę. To magia prowizji. Jedynym celem maklera jest więc to, abyś kupował/ sprzedawał jak najczęściej – był po prostu aktywnym inwestorem. Stąd specjalne zniżki w prowizji dla tzw. intradayowców, a więc tych, którzy przeprowadzają od kilku do nawet kilkudziesięciu transakcji na rynku w ciągu dnia. Jednakże nie wszyscy muszą być od razu maklerami. Bohaterowie filmów opisanych we wcześniejszym wpisie na blogu Emocje pod krawatem nie zaczynali od razu od sprzedaży akcji. Warto pamiętać, że to, co pozwala przede wszystkim zarabiać na rynku finansowym – nie będąc samemu inwestorem, lecz przede wszystkim doradcą czy też właśnie maklerem – to zaufanie. W jaki sposób się je zdobywa? Wynikami. Tak jak w wielu dziedzinach życia, zasada św. Mateusza w przypadku ekonomii działa jak nigdzie indziej. Kto ma dużo, będzie miał jeszcze więcej, a kto ma mało, i to mu zabiorą.
W nocy z niedzieli na poniedziałek – z 2 na 3 marca – w kalifornijskim Hollywood rozdano Oscary. Wilk z Wall Street Martina Scorsese, z wyrazistą rolą Leonadro Di Caprio (nominowanego w kategorii "pierwszoplanowa rola męska") wcielającego się w postać Jordana Belforta, rywalizował z produkcjami, takimi jak American Hustle, Zniewolony. 12 Years a Slave czy też Kapitan Philips. Oscara nie dostał (ani Scorsese, ani Di Caprio), ale z pewnością przypomniał milionom ludzi na świecie o jednej z wielu (wcale też znowu nie tak najmniej ważnej) stron życia na Wall Street. Film uderza swoją bezpośredniością i dosłownością. Niestety, nie wyjaśnia mechanizmów działających na giełdzie. Główny bohater w pewnym momencie tego – dość przydługiego jednak – filmu decyduje się na wytłumaczenie widzom, w czym tkwi jego sukces (abstrahując – a jakże – od jakiegokolwiek porządku moralnego czy też prawnego), jednak po chwili scenarzysta każe mu stwierdzić „I tak tego nie zrozumiecie, więc to zostawmy...”.
Puls biznesu (pb.pl) donosi, że "Tweeter zyskiwał nawet 1900 proc." Dalej czytamy: "Fatalna pomyłka inwestorów. Notowania bankruta poszybowały, dzięki łudzącemu podobieństwu jego nazwy do wchodzącego na giełdę Twittera. Amerykańscy inwestorzy pilnie śledzą wszystkie szczegóły, jakie pojawiają się na temat oferty publicznej Twittera. Ich niecierpliwość była tak duża, że w piątek wywindowali o nawet ponad 1000 proc. notowania spółki, której nazwa brzmi łudząco podobnie do operatora portalu oferującego usługę miniblogowania: Tweeter. Nie przeszkodziło im nawet to, że ta ostatnia spółka przechodzi od pięciu lat procedurę upadłościową. Mylące są nie tylko nazwy, ale i podobieństwo tickerów obu spółek. Skrót bankruta to TWTRQ, podczas gdy Twitter będzie używał tickera TWTR. O ile jednak już inwestycje w branży mediów społecznościowych charakteryzują się znaczącym ryzykiem, o tyle gra na akcjach nie tego Twittera, co trzeba, to jak przejażdżka kolejką w wesołym miasteczku. Ktoś, kto w czwartek kupił akcje Tweetera, po godzinie handlu w piątek mógł cieszyć się 1900 proc. zarobkiem. Jednak już w półtorej godziny po otwarciu zyski stopniały do niespełna 700 proc." Czy tu aby na pewno chodzi o pomyłkę? Albo inaczej: czy może chodzi tutaj nie tylko o pomyłkę? A może w tym przypadku widać pewien symptomatyczny mechanizm funkcjonowania giełdy?
Błędy poznawcze, efekty psychologiczne, wreszcie nieustannie niedoceniany wpływ emocji na nasze decyzje biznesowe – inwestycyjne. Tym właśnie zajmuje się ekonomia behawioralna. Mimo wielu narzędzi, modeli, algorytmów racjonalizujących podejmowanie decyzji oraz dekad doświadczeń, określone schematy funkcjonowania inwestorów giełdowych na rynkach kapitałowych zdają się z przerażającą powtarzalnością powracać ilekroć to, co zawsze działało, przestaje działać, podczas gdy warunki i otoczenie biznesowe – jak się wydaje – kompletnie się zmieniły w ciągu jednej chwili. Tak stało się m.in. w 2008 roku. Na czym więc polega ekonomia behawioralna?